– Niemiecki? Francuski? Hiszpański?
– Idź na hiszpański! Po niemiecku mówią wszyscy dookoła, francuski też jest oklepany, ale żeby ktoś mówił po hiszpańsku, to jeszcze nie słyszałam.
Tak właśnie – za namową pani Krystyny Ziebeil, wychowawczyni klasy 8A w szkole podstawowej – zaczęła się moja Przygoda z językiem hiszpańskim w Słowaku. Przygoda, która miała być przejściowa i przez małe „p”, ale wyszło inaczej. Tak samo jak w Słowaku miałem być tylko cztery lata, a jestem już prawie dwadzieścia… Dwadzieścia lat z krótkimi przerwami, których jednak nie liczę, bo „słowakowiczem” czułem się od pierwszego dnia spędzonego w murach tej szkoły, a owe utożsamianie się stawało się coraz silniejsze w dniu odebrania świadectwa dojrzałości, rozpoczęcia i zakończenia studiów, w końcu podpisania umowy o pracę jako nauczyciel języka hiszpańskiego w Słowaku.
Utkwiło mi w pamięci niezwykle ciepłe powitanie pana profesora Andrzeja Króla na mojej pierwszej sierpniowej konferencji. Nie wiem, o czym była mowa na spotkaniu Rady Pedagogicznej, nie pamiętam. W głowie mam tylko kilka słów pana profesora Króla: „Panie profesorze, czy jest pan świadomy decyzji, którą pan podjął? Praca w Słowaku uzależnia. Życzę powodzenia”. Oczywiście jedni się z tym stwierdzeniem zgodzą, inni – delikatnie rzecz ujmując – NIE!
Moja praca w „słowakowej rzeczywistości” rozpoczęła się właśnie od takiego polonistycznego powitania, które do tej pory pobrzmiewa i przywołuje wspomnienia ze szkolnej ławki…
– Dzisiejsze zajęcia specjalizacji języka polskiego przenosimy na poniedziałek, godzina 18.00, Plac Sejmu Śląskiego w Katowicach, Teatr Korez. Przynieście 20 złotych – taką informację wielokrotnie słyszeliśmy w Królewskiej Pracowni Polonistycznej. Nikogo to nie martwiło. Nikt nie stękał. Wszyscy przychodzili w poniedziałek do Teatru. Kolejna okazja do spotkania się z kolegami po zajęciach w szkole i zobaczenia czegoś nowego. Właśnie takie „lekcje” nauczyły nas chodzić do teatrów, oglądać i przeżywać na swój własny sposób różne spektakle, nawet „Balladynę” jeżdżącą na chopperze po scenie teatru.
Czasami było pod górkę…
– Ile dni trwają ferie zimowe? Czternaście. To czternaście lekturek – powiedziała pani profesor Małgorzata Rutkowska w piątek przed feriami. Czwarta klasa, matura za pasem. Może komuś się wydawać mało prawdopodobne, że przeczytaliśmy wszystko, ale niektórzy dali radę. Moja motywacja była tym większa, że już dostałem trzy „kapiszcze” [bądź „glebunie” według innej nomenklatury] za nieprzeczytanie „Lalki”. Tym bardziej bolesne oceny, że ja NAPRAWDĘ przeczytałem tę cholerną „Lalkę”! Tylko jakoś nie pamiętałem, jak się wabił i jak wyglądał pies Rzeckiego. Po trzeciej jedynce zacząłem czytać od nowa – „Lalka”, tom I, strona 3: „W tym samym czasie zeskakiwał z kanapki jego stary pudel Ir z wybitym okiem (…)”.
Zrozumiałem spojrzenie pani profesor, kiedy na trzeciej lekcji z rzędu zadawała mi to samo pytanie… Straszak, jesteś idiotą, ale „do uczniów nie wypada tak mówić…”.
Pani profesor genialnie przygotowała nas do matury. Nie pamiętam, ile próbnych egzaminów dojrzałości napisaliśmy: po czwartym przestaliśmy liczyć. Byliśmy w stanie pisać o wszystkim, na podstawie dowolnej lektury. Pewnie dlatego w Gazecie Wyborczej z 7 maja 2003 roku napisali:
Pół godziny przed dziewiątą maturzyści tłoczą się na korytarzu prowadzącym do sali gimnastycznej w I Liceum Ogólnokształcącym w Chorzowie. Każdy próbuje przewidzieć temat, który pojawi się na maturze. – Wojna, władza, cierpienie – powtarzają w kółko uczniowie. Bledną na samą myśl, że może trafić się temat o Unii Europejskiej. Tylko Damian Straszak zachowuje stoicki spokój i w najlepsze gra z kolegami w… karty. – Żeby tylko nie było motywu wędrówki i miłości – krzywi się Damian.
Tak, w karty. Jednak ci, którzy mnie znają, wiedzą, że w grach karcianych orłem nie jestem, nie byłem i chyba tak już zostanie. Ta tajemnicza gra karciana, o której pisała pani z ‘Wyborczej’ to Piotruś. Tak, przed maturą graliśmy w sali 111 w Piotrusia. Był to normalny proceder na przerwach specjalizacji języka hiszpańskiego. Dziwne? Teraz uczniowie inaczej się ‘odmóżdżają’, a my graliśmy w Piotrusia. Karty były schowane w małej szufladce pod starym lusterkiem, w które wyposażyła pracownię języka hiszpańskiego pani profesor Krystyna Grabowska. Nasza wychowawczyni! Gdyby nie Ona, nie pisałbym właśnie tego tekstu: nie nauczyłbym się hiszpańskiego, nie skończył iberystyki i tak dalej… Pani profesor: BARDZO DZIĘKUJĘ! Nie było z nami łatwo. Czterdziestu uczniów, niektórzy trudni, tym bardziej że do takich ‘egzemplarzy’ jeszcze nikt nie napisał instrukcji obsługi.
Pamiętam pierwszą lekcję hiszpańskiego, na której stwierdziłem, że chyba nie wszyscy w sali 111 są normalni i od razu mi się spodobało. Dzięki przysiadom liczebniki opanowałem błyskawicznie, zwroty „Jesteś obwieś i nieuk” też pomagały, nawet po zdaniu D.E.L.E.*
Jeden z przewodniczących Rady Młodzieżowej wykorzystywał w swojej kampanii wyborczej hasło: „Żeby się działo!”. Panie przewodniczący: otóż informuję, że już ‘się działo’. Były ku temu okazje: ‘Rysianki’, Rajdy Słowaka, dwa Obozy Językowe (pierwszy pod koniec klasy pierwszej, drugi na początku trzeciej).
Rysianka to dla mnie jedno z najpiękniejszych miejsc na ziemi. Nie wszyscy wiedzą, że obozy narciarskie na Rysiance zaczęli organizować profesorowie Tadeusz Rzepiela, Mariusz Rzezik i pani profesor Henia Wójcik. Wycieczki były genialne. Nie przeszkadzała nam ilość łazienek. Nie wiedzieliśmy, co to Wi-Fi. Po zajęciach na stoku wkładaliśmy pod bluzy zwinięte koce, tak żeby imitowały stroje do futbolu amerykańskiego i ‘się działo’. W klasie pierwszej w takiej zabawie nie uczestniczyłem z powodu małej awarii…
Wtorek, rozgrzewka, podział na grupy. Zaawansowani jeżdżą po głównym stoku. Początkujący, czyli ja i moje dwumetrowe dechy, uczą się na bocznej trasie. Szło mi całkiem nieźle. Innym też. Tylko jedna koleżanka (o pieszczotliwym przezwisku „Bestia” – czy RODO obejmuje też pseudonimy?) nie potrafiła ani się zatrzymać, ani skręcić. To znaczy: zatrzymała się… Na mnie. Miała nowiutkie, pięknie naostrzone narty…
– Wstawać, jedziemy do wyciągu! – Słyszę pana profesora, więc wstaję i nie jadę, bo koleżanka pyta, dlaczego mam dziurę w kurtce. Przez dziurę w kurtce widzę dziurę w spodniach, a przez dziurę w spodniach widzę kolejną: w udzie. Pytam pana profesora ‘czy mogę z tym jeździć?’. Nie mogłem. Gospodarze schroniska, państwo Fiutowie, zadzwonili po pogotowie, na które mieliśmy czekać za trzy godziny w Złatnej Hucie. Szczęście w nieszczęściu: przejadę sięskuterem śnieżnym! Żeby było szybciej, gospodarz jechał skrótami, po chaszczach. Ubaw po pachy, tylko szkoda, że profesor Grabowska nie miała kasku… Do dziś kilka razy w roku odwiedzam schronisko na Hali Rysiance; do dziś widzę twarz pani profesor po zejściu ze skutera w Złatnej Hucie…
Najważniejsze dla mnie wyjazdy to oczywiście Obozy Językowe w Hiszpanii, które zaczęła w 1999 roku organizować pani profesor Grabowska. Moje pierwsze wrażenie po przyjeździe do Roses: ciągle pada, leje, zimno, gdzie ja jestem? To było tylko pierwsze wrażenie, każde kolejne było coraz bardziej pozytywne i utwierdzające mnie w przekonaniu, że hiszpański w Słowaku to strzał w dziesiątkę. Moja motywacja do nauki języka bardzo wzrosła. Szczególnie po wizycie w piekarni (tak, to nie pomyłka), gdzie powiedziałem tylko: ‘Una barra de pan, por favor’ a w odpowiedzi usłyszałem ‘¡Hablas muy bien español, hombre!’. Wiele takich i podobnych sytuacji spowodowało, że decyzja zapadła: idę na iberystykę. Jeśli się uda, po studiach wracam do Słowaka.
Udało się, jestem. Hiszpańska fiesta w Słowaku trwa!
Z perspektywy czasu coraz bardziej doceniam to, co zrobili dla mnie wszyscy moi PROFESOROWIE. Przypominają mi się słowa Remigiusza Mroza z książki „Ekspozycja”: „Mój nauczyciel był wyjątkowym nazistą, ale tacy są najlepsi, przynajmniej z perspektywy czasu”. Oczywiście jedni nauczyciele mieli większy, drudzy mniejszy wpływ na kształtowanie mnie takim, jakim wyszedłem z murów Słowaka jako jego absolwent…
Zawsze powtarzaliśmy, że ‘być opieprzanym’ przez panią profesor Elwirę Skubałę to zaszczyt! Do dziś pamiętam, że „Husowi włos z głowy nie spadł, ale spłonął cały”. Podziwialiśmy cierpliwość pana profesora Marka Piętki, który próbował nauczyć nas gry w brydża (ja i karty?). Profesor zwracał się do nas per pan (do chłopaków) i per kotku (do dziewczyn). Pierwszy raz usłyszałem, żeby nauczyciel mówił do ucznia ‘na pan’. Kiedy czekałem na telefon z Chile i zadzwonił na fakultecie z biologii, reakcja pani profesor Danuty Hornik była natychmiastowa: telefon do odbioru w gabinecie dyrektora. Bardzo dobrze! Mogłem się umówić na gadanie po lekcjach! Specjalizacja z panem profesorem Krystianem Kazimierczukiem wszystkim nam pokazała, że jeżeli wydaje nam się, że ‘wiemy’, to znaczy, że wiemy stanowczo za mało. Może to i drobiazgi, ale złożyły się one na całość, jaką był i jest dla mnie Słowak. Do tych drobiazgów obecnie dołączają kolejne: wrażenia, które zapewniają uczniowie. Cieszę się, że się udało i jestem w Słowaku. Praca z młodzieżą, choć trudna, jest fascynująca. Wszelkie trudy, gorsze dni i porażki wynagradzają uczniowie: oprawiony w ramkę napis „Nie każdy musi mnie lubić. W końcu nie każdy ma dobry gust”, który otrzymałem od absolwentów gimnazjum, kubek z napisem „Dzień bez Strasza(k)a to dzień stracony” czy słowa „Jest pan dla mnie inspiracją” motywują do działania i poprawiają nastrój nawet w najgorszy dzień (pozdro dla kumatych).
Udało się, jestem. Niech hiszpańska fiesta w Słowaku trwa jak najdłużej! ¡Olé!
Espantajo
* D.E.L.E. Diploma de Español como Lengua Extranjera, nazwa hiszpańskiego egzaminu i certyfikatu językowego