Z pamiętnika młodej wolontariuszki
Marta Banaś

 

 Ferie zimowe!!!

Okres, w którym każdy uczeń może wyspać się, poleniuchować, zrealizować swoje marzenia. Ja też przez pięć miesięcy intensywnej nauki nie marzyłam o niczym innym.

Postanowiłam jednak, że mój wolny czas, a przynajmniej pierwszy tydzień ferii, podobnie jak w zeszłych latach, przeznaczę na wolontariat w Młodzieżowym Domu Kultury w Chorzowie.

Jak co roku tematyka zajęć zaskakiwała – tym razem uczestnicy mieli za zadanie poznać język, kulturę i obyczaje naszego regionu, czyli Śląska. Kiedy dzieci zapoznały się z programem całego tygodnia, ich miny wyrażały wiele emocji, najczęściej pojawiała się obawa wypowiadana w ten oto sposób: „Ja nie umiem mówić po Śląsku”, „nie poradzę sobie”, „ale nuda”, „ja chcę do mamy”. Szybko jednak przekonały się, że niewiele potrzeba, żeby w gwarze zacząć mówić.
Z każdym dniem i kolejnym poznawanym miejscem, Śląsk odkrywał przed nimi swoje zaskakujące oblicze. Zacznijmy jednak od początku.

Urząd miasta w Chorzowie – to tam rozpoczęła się seria wydarzeń, które szczególnie utknęły mi w pamięci. Po wejściu całą grupą do obszernego holu, doznaliśmy szoku termicznego. Ciepło, które w nas buchnęło, mogło sugerować,
że albo na dworze było tak zimno, albo Urząd Miasta specjalnie nagrzał budynek
na nasze skromne potrzeby. Następnie chwilę czekaliśmy na przewodnika, który, jak pan z portierni określił, „zgubił się gdzieś w budynku i nie wiadomo, gdzie jest, a to on jako jedyny ma klucze do sal, które będziemy zwiedzać”. Kiedy już pan przewodnik znalazł się, uśmiechnął się przepraszająco i zaprowadził nas do Dużej Sali Obrad, gdzie dzieci mogły usiąść na miejscach Radnych i wysłuchać fascynującej historii powstania miasta. Już na samym początku uczestnicy półkolonii mieli szansę wykazać się aktywnością –kiedy dowiedzieli się, że patronem Chorzowa jest
św. Florian, ochoczo podzielili się z przewodnikiem faktem, iż oni sami chodzą do kościoła pod wezwaniem tego świętego.

Kolejnym punktem naszych półkolonii było nowo wybudowane Muzeum Śląskie
w Katowicach. Wybraliśmy się tam tramwajem, co wzbudziło zachwyt wielu dzieci przyzwyczajonych do codziennego przemieszczania się samochodami ze swymi rodzicami. Tramwaj, okazało się, jest też tym środkiem transportu, który może stwarzać wiele zagrożeń.

Kiedy tramwaj ruszył z miejsca, wśród gwarnych rozmów podróżujących dało się słyszeć dziecięcy głos:

– Panie Damian! Panie Damian. Uwaga na drzwi!!!

Okazało się, że rezolutna mała Zuzia postanowiła głośno ostrzec Pana Opiekuna przed niebezpieczeństwem grożącym jego zdrowiu i życiu ze strony otwierających się na przystankach drzwi.

Ostatecznie wszyscy cali i zdrowi dotarliśmy do imponującego gmachu Muzeum Śląskiego.

Jednakże co może być ważniejszego niż sztuka i wystawy przygotowane dla zwiedzających? A no oczywiście pamiątki! Przecież każde dziecko otrzymało
od swoich rodziców kieszonkowe, aby zakupić jakąś drobnostkę w muzeum, lecz niestety nie wszystkim udało się nabyć wymarzoną – niektórzy po dojściu do kasy musieli zmienić swoje plany ze względu na niewystarczające środki. Podobnie było
z Pawłem.

W pewnym momencie podszedł do mnie bardzo zasmucony, ponieważ Pani
w kasie powiedziała mu, że niestety nie wystarczy mu pieniędzy, by kupić wybraną pamiątkę. Zapytałam go zatem, ile ma pieniążków, abyśmy mogli wybrać coś tańszego. Paweł ochoczo odpowiedział, że ma 4 zł. Podeszłam do stolika
z breloczkami i wskazałam mu takie, które kosztowały 3,50. Chłopczyk spojrzał na mnie mocno rozczarowany. Po czym uświadomił mnie, że ma 4 zł, a nie 3 zł i 50 gr. Wtedy dobrodusznie uśmiechnęłam się do niego, tłumacząc, że może sobie kupić ten breloczek i jeszcze dostanie 50 gr. reszty. Nieprzekonany uczestnik półkolonii poszedł, ustawił się w kolejce do kasy, cały czas z niewyraźną miną, czy aby owa wolontariuszka dobrze mu doradziła.

Po owocnych i jakże udanych zakupach wróciliśmy szczęśliwe do Młodzieżowego Domu Kultury. Tam rodzice mogli odebrać swoje pociechy i otrzymać informacje odnośnie kolejnego dnia, który jak się później okazało, sprawił nie jednej osobie ogromną frajdę.

Środa oznaczała, że połowa półkolonii zimowych za nami. Wyruszamy o świcie pieszo w kierunku Muzeum Powstań Śląskich w Świętochłowicach. „Ile jeszcze do muzeum?”, „Długo jeszcze?”, „Nie mam już siły” – te zdania zapamiętam do końca życia, zważywszy na to, że słyszałam je prawie cały czas przez 30 minut naszej drogi. Jako wspierająca dzieci wolontariuszka, odpowiadałam zdaniem, które słyszę od mojego taty w analogicznych sytuacjach: Jeszcze tylko godzinka… Uczestnicy natomiast odwdzięczali mi się różnymi historiami i spostrzeżeniami ze szkolnego życia. Dowiedziałam się, że jedna dziewczynka chodzi do 1 klasy szkoły podstawowej, natomiast jej koleżanka chodzi już do 2 klasy i czasami jest nawet mądrzejsza od samej Pani nauczycielki. Szczerze mówiąc, ich spostrzeżenia lekko mnie zaskakiwały, aczkolwiek też bawiły, przez co droga do muzeum każdemu z nas szybciej minęła.

Zwiedzanie muzeum zajęło nam parę godzin, podczas których dzieci miały okazję poznać historię trzech Powstań Śląskich i dowiedzieć się czegoś więcej o kulturze Ślązaków.

Tak mijały kolejne dni aż tu nagle wszyscy zorientowaliśmy się, że już koniec…

Spędziliśmy pięć niezapomnianych dni… Śląsk odkrył przed nami swoje inne, zupełnie nowe oblicze. Dzieci rozchodząc się do domu przekomarzały się kto zna lepiej śląską gwarę i wspominały smak śląskiej wodzionki.

Nie pozostaje mi zatem nic innego jak zakończyć moje wspomnienia typowym śląskim pożegnaniem „ Chowcie się”. A w przyszłym roku, czekam na was i znowu “Gŏdōmy po ślōnsku”…