„Dojedźcie szczęśliwie i wracajcie wypoczęci” – tak żegnają mnie znajomi na chwilę przed wyjazdem na kolejny obóz językowy Słowaka do Hiszpanii. O ile żeby zrealizować pierwszą część tego pożegnania, robimy – moi współpracownicy: opiekunowie, profesorowie, kierowcy – wszystko, aby obyło się bez nieszczęść, tak drugiego życzenia zawartego w pożegnaniu staram się nigdy nie słyszeć. Dopiero po powrocie, kiedy spotykam którąś z osób życzących mi wypoczynku w pracy i słyszę: „Jaki opalony i zadowolony”, dodaję z przekąsem: „No i wypoczęty!”. Jak wyglądają takie wyjazdy od strony organizacyjnej? Czy zdarzają się nieszczęścia? I czy ktokolwiek wraca wypoczęty?
Gdyby tak spojrzeć z boku i nie drążyć tematu: wyjazd z pracy do Hiszpanii (tutaj czytający winien wykazać rozeznanie i podjąć decyzję o wypowiadaniu ochów i łałów)! Słońce, plaża, knajpy, dobre żarcie, spokój… Zwięźle w trzech hiszpańskich słowach: siesta, fiesta i mañana. Trudno się z tym nie zgodzić. Też tak sądziłem o wyjazdach na obozy językowe Słowaka do Hiszpanii, kiedy uczestniczyłem w nich jako uczeń. Razem z panią profesor Grabowską pojechaliśmy na taką wycieczkę dwa razy: do Roses, później do Oropesa del Mar. Wyjazdy były genialne. Zobaczyliśmy bardzo dużo, mocno rozwinęliśmy umiejętności językowe – biorąc pod uwagę, że w Hiszpanii spędziliśmy po osiem dni. Kredyt zaufania, który dostaliśmy od opiekunów, też zrobił robotę. Trafiliśmy na głęboką wodę nie tylko językową, ale też życiową. W Oropesie jedyny raz w życiu miałem okazję obsługiwać półautomatyczną pralkę. Pomagali nam Hiszpanie, którzy mieszkali piętro niżej. Nasi hiszpańscy sąsiedzi próbowali nas też nauczyć, że podczas pełni księżyca w morzu można się kąpać tylko po nagu. Dla niektórych przedstawione w tej kwestii argumenty były dosyć przekonujące…
Z takimi ciekawymi doświadczeniami wybrałem się kilka lat później na obóz językowy do Roses już jako opiekun – młody, nieopierzony, czepliwy nauczyciel… Poznałem wtedy drugą stronę wyjazdów szkolnych i bardzo szybko przyjąłem do wiadomości i świadomości, że to nie taka prosta sprawa.
Pierwsze koty za płoty i dwa miesiące po powrocie z mojego pierwszego wyjazdu jako opiekun, zabrałem się za organizowanie następnego obozu językowego w Hiszpanii (Opiekun? Jak i po co opiekować się 18-latkami?! Przyjmijmy zatem słowo dyżurne dla dalszej części tekstu: nauczyciel).
Każdy kolejny wyjazd był inny. Nie tylko dlatego, że program wyjazdu się zmieniał – pojawiały się nowe miejsca, znikały z planu te mniej atrakcyjne z punktu widzenia uczniów. Każdy wyjazd wiązał się z nowymi wyzwaniami i przygodami, na każdym działo się coś wyjątkowego, co wszyscy zapamiętywali.
Zawsze wspominam o tym, jak biegałem po francuskich autostradach w drugą noc wyjazdu (biegałem do września 2016 roku, kiedy Francuzi wprowadzili tzw. goboxy, czyli elektroniczne opłaty za autostrady). Po co biegałem? Geniusze koncepcji francuskich autostrad i bramek do poboru opłat zaprojektowali je dość specyficznie. Kierowca autokaru nie mógł dokonać opłaty, ponieważ miejsca do wrzucenia monet lub podania banknotów są bardzo nisko. Ja nie mogłem wyjść z autokaru w miejscu poboru opłat, bo bramki są wąskie i nie można otworzyć drzwi. Zatem przez kilkaset kilometrów autostrad we Francji czekałem na hasło: „Płacimy!”, kierowca zatrzymywał autokar kilkanaście metrów przed szlabanem, biegłem przed nim. Żeby uruchomić cały proces płacenia, kierowca musiał podjechać do kasy. Wtedy, przeciskając się między autokarem i kasą, płaciłem. Kierowca odbierał paragon – ja nie mogłem dosięgnąć, bo było zbyt wysoko. Szlaban się podnosił, autokar ruszał a ja biegłem za nim. Jeden raz pobiegłem PRZED, po zapłaceniu ponad 80 Euro… Szlaban opadł, a mnie ręce… Zadzwoniłem do obsługi punktu poboru opłat: pomoc w języku hiszpańskim. Odzywa się kobieta, po francusku… Pytam więc: „¿Hablas español?” a w odpowiedzi słyszę: „Oui!”. Ręce bardziej opaść nie mogły; nie było łatwo, ale śmiesznie na pewno. Kiedyś przed Strasburgiem musieliśmy zapłacić prawie 100 Euro, ale automat przyjmował tylko banknoty o nominale 5 Euro i monety, więc była ściepa.
Pewnego razu zatrzymała nas Gendarmerie Nationale i panowie zażądali paszportów. Udało się wyjaśnić, że ‘my z Schengen i nie potrzebujemy paszportów’, wystarczą dowody osobiste. Niestety nie wystarczyło tłumaczenie, że nie mówimy po francusku, bo jedziemy na obóz językowy do HISZPANII. Żandarm powtarzał z wyrzutem: „I don`t understand why you don`t speak French if you are in France???!!!”. Też zacząłem się nad tym zastanawiać…
We Francji często dzieje się coś ciekawego. W Strasburgu mogłem bliżej poznać personel tamtejszego szpitala. Na dzień dobry, kiedy chcieliśmy wyjaśnić powód naszej wizyty (spuchnięta, boląca noga po hiszpańskiej fieście), nikt nie mówił ani po hiszpańsku ani po angielsku. Sytuacja diametralnie się zmieniła, kiedy ów personel informował nas o konieczności zapłacenia za wizytę i założenie opatrunku. Większość doznała jakiejś iluminacji lingwistycznej i przemówiła po angielsku. Tego samego dnia kierowcy nie potrafili wyjechać ze Strasburga – nawigacja ciągle powtarzała: „Skręć w lewo”. Jeździliśmy w kółko przez dłuższą chwilę. Na mapie Polski też znam takie miasta, z których trudno wyjechać. Natomiast z Nicei pamiętam muzeum Henri`ego Matisse`a, znanego malarza francuskiego. Wspięliśmy się na górę miasta, widzimy napis „Matisse”, więc wchodzimy. Jednak po kilku chwilach grupa chłopców opuściła galerię, po czym oświadczyli, że wolą ‘Daewoo Matiz`a’.
Jeden z wyjazdów zorganizowało pewne katowickie biuro podróży. Wtedy na bramkach też było śmiesznie i to nie tylko we Francji. Przewodniczka nie posłuchała, kiedy mówiłem, że musi przejść za autokarem. Przeszła PRZED. Bramka się zamknęła, ale pani przewodnik nie zamierzała dzwonić do obsługi. Postanowiła złamać szlaban, co też uczyniła.
Mieliśmy wtedy „genialnych” kierowców. Zawsze celowali w bramki oznaczone czerwonym krzyżykiem: „Zamknięte”. Chłopcy nagrali charakterystyczny titek, który włączał się przy uruchomieniu biegu wstecznego. Kiedy podczas ostatniego wyjazdu do Barcelony panowie kierowcy trafili do bramki z zielonym światłem, cały autobus bił im brawo.
Na tym wyjeździe była jeszcze jedna ciekawa przygoda: pierwszy raz widziałem kogoś tak poparzonego przez słońce. Tak to bywa, gdy ktoś przesypia siestę na plaży, ale zapomina posmarować się kremem z filtrem.
Przygód było sporo…
Na innym obozie językowym po powrocie do Roses z Barcelony, kilka minut po północy, przychodzi do mnie grupa dżentelmenów. Mówią: „Panie profesorze, mamy gówniany problem”. Dosłownie – mieli taki problem… Kilka dni wcześniej podpadli Marokańczykom chwilowo przebywającym w Roses. Dokładniej rzecz ujmując: stanęli w obronie swojej blond – koleżanki, za co spotkała ich niemała i niemiła niespodzianka. Zastali taras pełen ekskrementów. Trzy dni później, po powrocie z wycieczki, po godzinie 1.00 w nocy panowie przyszli poinformować o ‘mokrym problemie’. Domyślacie się zapewne, co nim było. To nie jedyne przykłady niesympatycznych zachowań lokalsów…
Pewnego razu przedstawiciele grupy niemieckiej klasy trzeciej liceum, którzy pojechali z nami do Roses, zostali napadnięci przez ‘młodociany gang’. Oddali swoje plecaki. Przerażające tym bardziej, że agresorzy poruszali się na hulajnogach i mierzyli 150 cm lub mniej. Kiedy usłyszał to policjant spisujący zeznania, próbował opanować śmiech. Różnie mu szło… Kilka lat później, kiedy zgłaszaliśmy zagubienie dokumentów jednej z uczestniczek wyjazdu, pan policjant od razu mnie rozpoznał: „To ty – od gangu na hulajnogach”. Dobrze jest mieć znajomości…
Policję poznałem dość dobrze… Kiedyś po jednego z naszych kierowców, który musiał wrócić do Polski, przyjechał autokar. Podjeżdżając dość wąskimi uliczkami do dzielnicy, w której mieszkaliśmy, rozwalił nowiutki samochód. Godzina 0.30, komisariat Policía Local. Policjant pyta, skąd jest autokar. „Czechowice – Dziedzice”- odpowiadam. „Co?” – zdziwiony wykrzywia twarz i prosi o powtórzenie, w końcu o przeliterowanie. „Co to za język?” – dziwi się i prosi o podanie imienia i nazwiska kierowcy. Po usłyszeniu imienia „Grzegorz”, podał mi formularz i poprosił o wypełnienie…
Przygód z policją było więcej, tak jak ze służbą zdrowia. Po pewnym czasie wspomina się je z uśmiechem, ale wtedy było różnie. Jak to jest, że przypominamy sobie głównie te dobre, miłe przeżycia a z tych ‘mniej ciekawych’ zaczynamy się śmiać?
Notatki do tego tekstu zapisuję w Tossa de Mar. Siedzę na skałach pod zamkiem, gdzie podczas jednego z wyjazdów nasze uczennice dały świetny słowakowy koncert. Miejsce, w którym niektórzy niezainteresowani historią Tossy zostali za karę przemienieni w ślimaka (iście surrealistyczne zjawiska – ciekawskich odsyłam do filmu o surrealistycznym świcie Jasia, Wiktora i Bartosza na YT), a gimnazjaliści skarżyli się, że ‘film na projekt z hiszpańskiego idzie im jak po grudzie’. Część zapisuję w barze Tapa a Tapa, gdzie niektórzy uczestnicy obozu językowego należący do frankofonów, byli stresowani przez jefe: „Tutaj jest Hiszpania. Tutaj mówi się po hiszpańsku, nie po francusku czy angielsku. Otwórz menú na angielskim, potem na hiszpańskim i dopiero zamawiaj”. Tak na marginesie: podają tam genialny arroz negro w ilości nie do przejedzenia.
Z kuchnią hiszpańską trzeba jednak obchodzić się ostrożnie… W barze na skrzyżowaniu alei Gaudiego i ulicy Cartagena, dokładnie naprzeciwko szpitala Sant Pau w Barcelonie, podsłuchałem, jak nasza uczennica zamawiała menú del día. Chciała zamówić pieczonego kurczaka, czyli el pollo asado. Kurczak jest rodzaju męskiego (tak w polskim, jak w hiszpańskim), o czym zapomniała. Kiedy kelner usłyszał zamówienie „una polla asada, por favor”, najpierw się mocno zdziwił, po czym niemal popłakał – patrząc z perspektywy czasu zastanawiam się, czy ze śmiechu, czy ze zmartwienia (polla to wulgarne określenie na organ, który posiadają mężczyźni, sztuk: jedna).
Na pomysł napisania tych słów wpadłem przechodząc po raz enty obok biblioteki, gdzie wydrukowaliśmy bilet na samolot z BCN do KTW dla ucznia, który musiał wrócić wcześniej do Polski. Zawziął się, mówi: „Panie profesorze, mogę sam spróbować?”. No ba! Adam, wiedziałem, że dasz radę!
Część przypomniała mi się w barze Filomena przy un bocata de jamón i un cortado, a przecież jestem na urlopie, środek wakacji, wypoczywam… Z dobrymi wspomnieniami, które prowokują opowieści, wypoczywa się świetnie.
„Barcelona, la ciudad de las oportunidades”. „Kuba, ¿te gusta la música? Sí, me gusta”. „¿Dónde está la biblioteca? Vamos a la playa”. „Estamos en el pico de agua”. „Zawsze trzeba mieć krawat i koszulę”, bo przecież ‘reprezentowanie szkoły to nie tylko obowiązek, to przede wszystkim przyjemność’, „Skąd wiesz, że to kotka, a nie kot? Bo żre jak dama”…
Po jednym z takich obozów grupa przyjaciół nazwała się nawet „Pokojem z Hiszpanii”. Na kolejnych wyjazdach, np. na Rysiankę, też tak się przedstawiali. Pewnego pięknego dnia, na chwilę po maratonie maturalnym, dostałem kartkę pocztową od tego właśnie pokoju z pozdrowieniami ze Szkocji. Nie była to pierwsza ani ostatnia z kartek od tych dżentelmenów. Każda była pisana wierszem. Treść tej konkretnej zawiera swego rodzaju żal i ubolewanie: „Choć kolegi (RODO: żadnych imion) z nami tutaj nie ma, Pokój z Hiszpanii wciąż razem się trzyma. Whisky już wypita, kolejna na stole, Tylko biedny pan profesor na maturach, w szkole”.
Różne miejsca w Roses, Barcelonie, Tossa de Mar, Cadaqués, Port Lligat kojarzą mi się z autorami powyższych fraz i zawsze są to miłe wspomnienia. Nawet, gdy w Más Oliva przypominam sobie „We are learning Spanisz”.
Wypoczywam… Mimo że po obozach językowych Słowaka w Hiszpanii nikt nie jest wypoczęty – w 24-godzinnej drodze powrotnej wszyscy śpią jak zabici – to odwiedzając te same miejsca bez młodzieży, z sentymentem wracam do tych wszystkich przygód. Czterdziesto, pięćdziesięcio, sześćdziesięcio czy siedemdziesięcioosobowy ogon nie jest taki straszny. Bez młodzieży nawet czasami brakuje tego „Volare, o,o, cantare, o,o,o,o” o trzeciej nad ranem…
Jednak o przeobrażeniu notatek w jednolity tekst zdecydowałem w zupełnie innym miejscu…
W nocy z soboty na niedzielę wracamy z BCN do Chorzowa. Szybkie przepakowanie i przed 9.00 jesteśmy w Złatnej Hucie. Czarny szlak prowadzi na Rysiankę, skąd 15 minut do schroniska na Lipowskiej. Tam spotykam Agnieszkę (matura 2012), która była na dwóch obozach językowych w Roses. Zaczęło się wspominanie: a to Cadaqués i spóźnienie na statek, a to Barcelona, Sant Pere Pescador i gumowate chipirones i… Agata, którą już pożegnaliśmy; wspomnienia po części tego, co już zanotowałem, po części wielu innych przygód, które może kiedyś ktoś opisze. Cieszą takie wspomnienia, cieszą pocztówki z podziękowaniami „za wspólne wyjazdy”, maile, sms-y, mms-y, uczniowie i absolwenci, którzy przejeżdżając samochodem obok, zatrzymują się na ulicy i pytają o samopoczucie, i jak mijają wakacje. Cieszą i inne wiadomości od słowakowiczów zwiedzających różne zakamarki świata. Nieważne skąd wysyłane, bo przecież życie jest piękne nie dzięki miejscom, w których jesteśmy, ale dzięki ludziom, którzy nas otaczają. Dlaczego o tym nie napisać?