Przedpremierowy Katastrofalny Artysta

 

   The Room Tommy’ego Wiseau z 2003 roku już w dniu premiery stało się filmem kultowym. Mnogość łatwych do cytowania fraz, doprowadzająca do łez gra aktorska oraz nieprzewidywalna fabuła to materiał na sukces, prawda? Prawda?

Ci, którzy The Room widzieli, bądź chociaż znają jego fenomen, odczytali zapewne pierwszy akapit z uśmiechem na ustach. Jeżeli jednak poprzednią dekadę spędziłeś w piwnicy, bądź poruszałeś się bardziej po tej naukowej stronie Internetu i obce są ci takie cytaty jak: „I did not hit her, it’s not true. It’s bullshit. I did not hit her. I did not. Oh hi, Mark”, czy „Anyway, how is your sex life?” to musisz wiedzieć, że The Room został okrzyknięty mianem najgorszego filmu na świecie. Prawdę mówiąc w pierwszym akapicie nie skłamałem ani razu, lecz tylko dlatego, że prawda zawsze ma dwie strony. Tak samo jest z historią powstania owego niesławnego już dzieła

.

O tej właśnie historii opowiada Disaster Artist. Film, który swoją polską premierę będzie miał dopiero 28 stycznia 2018, co jest równoznaczne z tym, że dostajecie przedpremierową recenzję. Opowieść oparta jest na książce Disaster Artist napisanej przez Grega Sestero – najbliższego przyjaciela Tommy’ego oraz człowieka, który wcielił się w rolę Marka w niesławnym dziele. Historię na wielkie ekrany przeniósł James Franco, który poza wyreżyserowaniem filmu, wcielił się w postać Wiseau.

Całość ma bardzo klasyczną strukturę, przez co film momentami popada w schematy – we wstępie obserwujemy rodzącą się przyjaźń między głównymi bohaterami. Gregiem Sestero (świetny Dave Franco) i Tommym Wiseau (jeszcze lepszy James Franco, który oddał perfekcyjnie sposób bycia i manierę Tommy’ego) próbującymi zostać profesjonalnymi aktorami w Hollywood. Po wielu niepowodzeniach, w końcu decydują się nakręcić własny film. Niestety, o ile zawiązanie przyszłych wątków jest tu zrobione bardzo zgrabnie, to niestety trochę mało angażująco.

Jednak to właśnie kręcenie opus magnum głównych bohaterów jest zdecydowanie najlepszym elementem Disaster Artist. Twórcom udało się przenieść ogromną część The Room do swej produkcji. Nakręcili niemal połowę tego „dzieła” raz jeszcze, z innymi aktorami. Co więcej zrobili to z ogromną dbałością o szczegóły i szacunkiem do oryginału, do takiego stopnia, że (drobny spoiler) w trakcie napisów końcowych wyświetlane jest porównanie tych samych scen z obu filmów, co budzi ogromny podziw, gdyż są prawie nie do odróżnienia (/Drobny spoiler).

W trakcie oglądania, niestety obawiałem się, że spektakularny finał nie obejdzie się bez wyśmiania Tommy’ego i tego, co robił. Na całe szczęście myliłem się i pomimo oczywistych prztyczków w nos, w kulminacyjnym momencie, nie zabrakło miejsca dla bardzo poruszających momentów, zagłębiających się w odczucia i psychikę głównego bohatera. Oczywiście wspomniane sceny nie miałyby takiego wydźwięku, gdyby nie rewelacyjny James Franco. Prawdę mówiąc, najbardziej tragikomiczne w tym wszystkim jest to, że absolutnie bym się nie zdziwił, gdyby Akademia przyznała mu w tym roku statuetkę za najlepszą rolę pierwszoplanową, grając tym samym na nosie Tommy’emu.

Podsumowując, Disaster Artist pomimo kilku drobnych wad, jest naprawdę świetnym filmem. Kulawy w niektórych miejscach scenariusz, schodzi na dalszy plan dzięki wybitnym aktorskim kreacjom oraz zdumiewającej dbałości o szczegóły. Jeśli więc jesteś zagorzałym fanem The Room, nie muszę Cię dalej namawiać. No chyba że  „You’re just a little chicken. Cheep Cheep Cheep”. Jednak jeśli nie wiesz ile Tommy ma lat (nikt do końca nie wie), ani skąd pochodzi (założę się o kasztany, że sam nie wie), bądź dlaczego ciągle nosi przeciwsłoneczne okulary (jest wampirem), zdecydowanie warto chociaż spróbować się dowiedzieć i na dużym ekranie ujrzeć historię katastrofalnego artysty.

Kacper Łukowicz