Od niecałych dwóch lat jestem posiadaczką kotki. Ma cztery łapy, ogon, nos, lecz brakuje jej jednego zęba. Jest „głupiutkim” dachowcem o wielkim sercu. Przypuszczam, że miała dom, ponieważ nagle pojawiła się na moim osiedlu. Ktoś ją podrzucił.
I dzisiaj znowu ma dom, ale o wiele lepszy. A skąd to wiem? Bo nigdy jej nie zostawię, ale zacznijmy od początku…
Było to pewnego chłodnego zimowego wieczoru. Śnieg prószył delikatnie za oknami, wprowadzając do mieszkań pewną melancholię i spokój. Marzeniem każdego domownika była gorąca herbata, fotel, dobra książka lub film, przy których można odpłynąć myślami daleko w świat nieograniczonych marzeń.
Moja mama jak co wieczór udała się na krótki spacer, aby rozkoszować się tą porą roku pełną niespotykanych uroków. Tego wieczoru jednak wróciła szczególnie podekscytowana. „Przybłąkał się do mnie jakiś kotek” – powiedziała, następnie szybko udała się do kuchni, aby ukroić tak zwany „plasterek szynki” i … wyszła. Rozbawiona protestami mojego brata, mięsożercy z krwi i kości, wróciłam myślami do zadań, które czekały na moim biurku: wzory skróconego mnożenia na zmianę z historycznymi faktami (wiedzieliście, że Karol Wielki miał czerwone buty?). Tymczasem mama ponownie pojawiła się w domu z ogromnym uśmiechem na twarzy. I tu muszę nadmienić, że moja mama, w przeciwieństwie do mojego taty, zawsze była przysłowiową „kociarą”.
Następnego dnia wyjechaliśmy na wyczekiwane ferie. Spędziliśmy je w Zakopanem, korzystając z wszelkich uroków życia. Była wieczorna jazda na nartach, długie spacery i zajadanie się szarlotkami na ciepło w lokalnych kawiarniach. Powrót do domu okazał się trudny, aczkolwiek w Chorzowie czekała na nas nie lada niespodzianka. Ten sam kotek siedział w tym samym miejscu, w którym widziałam go po raz ostatni. A – pomyślałam – przybłęda szuka domu. W głowie pojawiła się myśl, która nie opuszczała mnie przez kolejne dni. To będzie moja kotka. Zaczęłam ją stopniowo oswajać, regularnie przynosząc jej porcje smakowitych wędlin. Niestety z dnia na dzień robiło się coraz zimniej. No przecież jej nie zostawię. Tak minęło kilka dni…
Po cichu zaczęłam realizować mój plan. Najpierw nazwałam kotkę Zakrętką, ponieważ gdy tylko zbliżałam się do niej, ta kręciła się wokół moich nóg. Pewnego dnia zadecydowałam, że dłużej tak nie może być i przyprowadziłam ją całkiem „przypadkowo” na naszą werandę, tłumacząc wszystkim – Sama za mną przyszła. No a potem stało się … po schodach, na werandę, przez próg i jest, weszła do domu! Mina mojej mamy – bezcenna: zaskoczenie pomieszane z radością. Chyba już wtedy wiedziała, że kotka zostanie na zawsze. Tata dyplomatycznie udawał, że niczego nie widzi. I tak rozpoczęła się nasza mała przygoda.
Jak się okazało Zakrętka jest kotką pełną energii i chęci do licznych zabaw. Latem często podejmuje próby polowania na sikorki, których jest pełno wokół naszego domu. Wtedy wspina się na drzewa, ale ptaszki szybko odlatują. Dlatego zawsze są to próby nieudane. Potwierdza to tylko nasze przypuszczenia, że Zakrętka, zanim ją przygarnęliśmy, była kotkiem domowym. To też jakie było nasze zdziwienie, kiedy w jedną z tych leniwych niedziel moja kotka, wyraźnie z siebie zadowolona, przyniosła do mieszkania w pysku półżywego wróbelka. I wtedy na ten widok tata wypalił: “Widzicie, w niedzielę ptaki latają wolniej”.
Dodam tylko, że przerażony wróbelek, po uwolnieniu szybko doszedł do siebie i odleciał.