Raz zdarzyło mi się ją okłamać.
Było to jeszcze wtedy, gdy jej włosy lśniły przy każdym powiewie wiatru, jej ciało było złożone z miliona słów, jej oczy lśniły pięknem tysięcy dusz. Gdy dbała o każdy swój cal, ciesząc nie tylko wzrok jak i uszy ludzkości, gdy przechadzała się między nimi jak bogini, jak świętość, którą przecież była.
Ludzie kochali ją, porównywali ją do Wiosny, choć wielu zgadzało się, że przewyższała ona swoim umysłem każdy element złożonej urody bogini wiatru, swoją mową, każdy element przemijającego czasu tej drugiej. I mimo tego, że na głowie jej zamiast pięknego wieńca polnych kwiatów lśniła wiązanka róż, nikt nie zdawał się zauważać ran, które tworzyły ciernie, tuż na czubku jej pięknego czoła.
Gdy ludzkość była jeszcze głupsza niż jest teraz i podążała ślepo za czymkolwiek, co dostało się w jej ręce, nikt nie myślał o niszczeniu tego, co dla wszystkich było całym sensem ich istnienia i czemu wierzyli i oddawali się bez reszty. Chciałbym być wtedy nikim. Nie sądziłem jednak, że jakiekolwiek moje działanie mogłoby mieć wpływ na to, co się z nią wydarzy. Nie sądziłem, że jakkolwiek mogłem pokonać największą z największych, najświętszą z najświętszych i najprawdziwszą z najprawdziwszych. Nie sądziłem, że wystarczyło tylko słowo.
A jednak wypowiedziałem je w najgorętszy z poranków, patrząc jej prosto w twarz, nie zauważając strużek krwi, które pojawiały się na jej czole, nie widząc bólu na jej twarzy, nie słysząc bicia jej łamanego serca, kiedy mówiłem, że kocham, a nie kochałem. Ludzie dookoła mnie milczeli, a jej oczy straciły swój blask. Jej włosy wypłowiały, choć były kruczoczarne, jej skóra zarumieniła się, choć była wiecznie blada, a róże z jej głowy rozpadły się, płatek po płatku, padając u moich stóp. Znacznie później, poślubiłem dziewczynę, którą okłamałem.
Raz zdarzyło mi się ją okłamać, a ona zrzuciła swoje piękne, choć skromne szaty i odeszła boso, raniąc swoje drobne stopy na ostrych kamieniach kłamstw, rzucanych pod jej nogi przez kolejnych ludzi. Ciernie z jej różanej korony zniknęły całkiem, a w ręce dzierżyła długi rzemień.
I nie widziałem już w niej kobiety, która zawsze przechadzała się ulicami miasta, tańcząc w niewielkich kałużach, śpiewając do dzieci, a później opuściła nas wszystkich, pozostawiając ślepemu losowi, całkiem samych.
Jej elementy nie pasowały do siebie, jej włosy poszarpane, jej ciało złożone z miliona wyzwisk i kłamstw, jej oczy puste i zepsute. I nikt jej nie widział, choć wszyscy tak ją kochali, nikt jej nie szukał, nikt za nią nie tęsknił, bo mówili, że łatwiej im bez niej. Potem świat stoczył się i zgasł dla wielu bezpowrotnie.
Raz zdarzyło mi się okłamać Prawdę. A ja nadal czekam, gdy powróci, by rzemieniem rozharatać mi plecy, bym mógł odpokutować za to, co zrobiłem. Bym mógł znów ujrzeć ją boso wśród ludzi, którzy o niej zapomnieli.
Wystarczyłoby mi jedno słowo, bym mógł naprawić świat, ale nigdy nie byłem nikim, który milczał i nie spisał go na straty.