Była to 2. klasa gimnazjum.
Przyszło niewinne ogłoszenie – „w dniu X o godzinie Y odbędzie się zebranie dla osób zainteresowanych roczną wymianą międzynarodową”, lecz mój uśmiech na twarzy utrzymał się tylko do zapytania: “…dla jakiego przedziału wiekowego jest to skierowane?”. W tamtym momencie żałowałam, że jestem dzieckiem XXI wieku.
Jednak powrót do powyższej myśli nastąpił już rok później.
Była to 3. klasa gimnazjum.
Dzwonek, koniec lekcji, wszyscy zdążyli już zabrać swoje rzeczy, aby wyjść na przerwę, a że ja nie mogłabym startować w zawodach pakowania swoich rzeczy na czas, miałam to szczęście usłyszeć ostatnią dygresję pani profesor Mucharskiej. Okazało się, że chciała nam przekazać zasady stypendium w ramach rocznej wymiany młodzieżowej do Stanów Zjednoczonych Ameryki pod egidą organizacji FLEX.
Nie byłabym sobą, gdybym nie spróbowała. Napisałam eseje wymagane w języku angielskim, ale koniec końców okazało się, że nie były one na tyle przekonujące, by przejść do następnego etapu. Moje myśli o wyjeździe każdego dnia stawały się coraz silniejsze, a że nie należę do osób, które szybko się poddają, obiecałam sobie, że spróbuje jeszcze raz za rok!
- klasa liceum.
Z tyłu głowy cały czas przyświecała mi myśl, iż w roku poprzednim, nie poszło mi wystarczająco dobrze… dlatego po długiej rozmowie z rodzicami ustaliliśmy, że powalczymy i spróbujemy zadziałać „na dwa fronty”.
Znaleźliśmy organizację Rotary, która zajmuje się wymianą młodzieży nie tylko do USA, ale praktycznie do każdego zakątka naszego globu, z tą różnicą w stosunku do FLEX`a, iż w tym przypadku wymiana młodzieży jest obustronna. Tzn. ja wyjeżdżam do wybranego kraju świata, a do Polski przyjeżdża ktoś z zagranicy. Równolegle napisałam oczywiście swoje nowe eseje na FLEX’a i czekałam z wypiekami na twarzy drugi rok z rzędu na wyniki. Ku mojemu zdziwieniu dostałam się do następnego etapu walki o stypendium, co nie było proste, bo kolejny stopień osiągnęło tylko 9% aplikujących. W ramach dalszej walki o moją przyszłość z FLEX`em zostałam zaproszona do Krakowa na rozmowę kwalifikacyjną, test znajomości języka angielskiego oraz zadanie grupowe. To 9% aplikujących przełożyło się na około 120 osób rywalizujących o około 40 miejsc. Był to kolejny etap walki o marzenia, niestety, nie udało się, a i nigdy żaden z uczestniczących w procesie nie dowiedział się, jakie przyjęto kryteria i co decydowało o sukcesie. Jednak nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, gdyż dzięki strategii „drugiego frontu” jestem tu gdzie jestem – iViva México! Chociaż to zadanie też nie było takie łatwe, jak by się mogło wydawać, gdyż od września uczestniczyć musiałam w cotygodniowych spotkaniach Klubu Rotary Katowice, wypełniać niezliczoną ilość formularzy i dokumentów, oraz musiałam wraz z rodzicem uczestniczyć w kilkudniowym obozie przygotowawczym, który zorganizowało Rotary Polska w Bydgoszczy. No i jest jeszcze coś, za co z całego serca podziwiam moich rodziców, bo gdy ja mam okazję realizować się i spełniać w Meksyku, moi rodzice musieli podjąć się wyzwania w drugą stronę, czyli zaopiekować i ugościć przez rok szkolny osobę/osoby, które w ramach tej samej wymiany przyjechały do Polski.
Takie były początki sięgania po marzenia.
Obecnie mam cudowną nową, meksykańską rodzinę, totalnie inną szkołę, międzynarodowych znajomych, szalenie interesującą kulturę i coś, czym chyba najbardziej kusił mnie Meksyk, czyli wszechobecny język hiszpański.
Oczywiście, nic tutaj nie jest takie samo, jak w naszym kraju. To trochę tak, jakbym dopiero się urodziła i musiała zacząć swoje życie od nowa. Od komunikacji z otoczeniem począwszy, poprzez aklimatyzację w nowej rodzinie, aż po zdobywanie nowych przyjaźni. A najlepsze w tym wszystkim jest to, iż tak naprawdę nie masz na to zbyt dużo czasu. Bardzo spodobał mi się cytat „exchange is not a year in a life, it is a life in a year”. Zawsze kiedy to czytam, czuję motylki w brzuchu i mam niezmierną radość, że sama buduję moje nowe dorosłe życie, na drugim końcu świata, tak jak sobie to wymarzyłam, czyli wedle własnego scenariusza, na mój własny autorski film.
Wiadomo, początki były trudne. Pierwsze dni szkoły, w których wszyscy myśleli, że rozumiem jak mówią do mnie slangiem młodzieżowym, albo kiedy spróbowałam pierwsze chili i myślałam, że zaraz będę zionąć ogniem.
Chociaż ten okres nazywany jest przez ogół osób uczestniczących w wymianie najtrudniejszym, dla mnie był inspirującym i magicznie niesamowitym. Tyle nowych rzeczy działo się każdego dnia, że nie umiałam ich policzyć. Czas leciał tak szybko, że nawet się nie spostrzegłam, a byłam w Meksyku już miesiąc. Do teraz nie pamiętam wszystkich próbowanych potraw albo pełnych cztero-wyrazowych imion moich kolegów z klasy. Tak na prawdę, nie chcę się przyzwyczajać, gdyż to poznawanie i smakowanie nowej kultury bardzo mi się spodobało i każdego dnia chcę więcej i mocniej. Ujęło mnie też meksykańskie powiedzenie „mam czas” zaciągnięte z głębokiej historii i kultury tego kraju, generalnie „mañana” rządzi. Mimo wielu przeżyć, moim zdaniem wszystko, co najlepsze, jeszcze przede mną. W aspekcie jedzenia zabawne jest, kiedy ludzie dookoła zadają mi pytanie, czy jadłam już narodową potrawę Taco, gdyż z satysfakcją odpowiadam, iż chciałabym wcześniej tego nie doświadczyć i móc ponownie zrobić zdjęcie z hasztagiem „pierwsze taco” i cieszyć się jak „głupia do sera”. Kocham, kiedy poznaję osoby zadające pytania typu: „czy mamy w Polsce McDonald’a” lub „czy nie umieram tutaj z ciepła, bo przecież u nas w Polsce to cały rok pada śnieg”. Najbardziej śmiałam się, gdy jeden chłopak był przekonany, że Polska leży w Azji i oczywiście po krótkim wprowadzeniu, dłuższym wykładzie i sporej dawce humoru, wyprowadziłam człowieka z błędu.
Każdego dnia budzę się z pustą kartką i razem z jednym z najbardziej życzliwych narodów świata staram się ją zapełnić nowymi doświadczeniami. Żaden dzień nie wygląda tak samo, a co ciekawsze, również nie smakuje tak samo. Regionalnymi potrawami, absolutnie ich nie powtarzając, można by zapełnić każdy dzień mojej wymiany.
Kończąc, mam nadzieje i bardzo się staram, aby tak było, że oba kraje będą miały z mojego wyjazdu sporo nowej wiedzy i dużo radości oraz wspomnień na lata. Dlaczego? Ano dlatego, iż w zamian za gościnę i możliwość nauki języka, zostawiam tutaj cząstkę siebie, cząstkę polskiej, może nawet europejskiej kultury i staram się być najlepszym ambasadorem mojej ojczyzny i mojej rodziny na amerykańskim lądzie.
Nie mam zamiaru odliczać dni do końca wymiany, bo chcę, żeby ten cały przysłowiowy „Meksyk” trwał jak najdłużej.
Mam nadzieję, iż moimi słowami przelanymi na papier zachęcę czytających, że nie wystarczy tylko chcieć i mówić, że fajnie byłoby to czy tamto, ale trzeba działać, trzeba wierzyć w siebie i w podjęte decyzje oraz nie poddawać się, bo o marzenia zawsze należy walczyć do końca, bez jeńców i z całego serca!