*** Maria Smorczewska

***

Białe słońce za oknem oświetlało śliską ziemię. Rozmiękły grunt przypominał świeżo wylany cement, ciężki, nabrzmiały od wody po niedawnej ulewie. Deszcz padał już dzisiaj pięć razy, za każdym razem zacinając z innej strony. Szare krople zostawiły brudne plamy na bielusieńkim samochodzie mamy. Konwalia nie mogła się temu nadziwić: Dlaczego mama, ekolożka, może kupować o tej porze roku biały samochód? Nie wie, że po każdej wyprowadzce z garażu będzie wyglądał jak świeżo wyciągnięty z ziemi ziemniak?

Piorun uderzył gdzieś za szybą a mama popatrzyła ze zgrozą na wychodzące na podwórko okno. Prychnęła pod nosem.

– Muszę jutro wysłać wszystkie pomiary do Doris. Wyciągnęła telefon i zrobiła zdjęcie w chwili, kiedy piorun rozlał się na niebie jak pęknięta żyła.

Konwalia nawet na nią nie spojrzała, odgarnęła kosmyki wychodzące jej spod opaski i przechyliła talerz, wlewając sobie do buzi resztkę zupy mlecznej. Kukurydziane chrupki całkowicie namokły i zrobiły się słodkie od wypełniającego je mleka migdałowego. Wsadziła łyżkę do pustej miski i odsunęła od siebie naczynie. Kolorowe kropki na dnie wyglądały trochę jak czarno-szare krople na szybach.

– Zanieś do zmywarki – rzuciła mama, nie odrywając wzroku od ekranu telefonu. Wiadomość do Doris była dzisiaj dłuższa niż zwykle.

– Nie trzeba nieść do zmywarki. Na dworze pada deszcz, może to umyć za nas.

Tym razem kobieta westchnęła.

– Konwalia, już o tym rozmawiałyśmy – wydała się zmęczona, jakby powtarzanie tego samego upartej córce było sto razy gorsze od szalejącej na zewnątrz burzy.

– Ten deszcz to nie jest to, o czym uczyłaś się w szkole. Wszystkie zanieczyszczenia z naszych ulic trafiają do tych chmur, sama widzisz jak brudzą auto.

Białe, wielkie, brudne auto. Konwalia chciała powiedzieć, że im więcej auta, tym więcej czyszczenia, ale przestraszyła się, że wtedy zapomni, o czym rozmawiają i nigdy jej nie wytłumaczy jak bardzo bezsensu jest pakowanie naczyń do zmywarki.

– W zeszłym tygodniu mówiłaś, że największy syf z ulic i tak trafi do naszego jedzenia.

Nie uszło jej uwadze, gdy mama wciągnęła głęboko powietrze na dźwięk słowa „syf”. Jakby było gorsze od „kurde” albo „cholera”.

– Konwalio, cieszę się, że słuchasz tego, co mówię, ale naprawdę zaufaj mi, wiem, co robię. A teraz proszę, zanieś naczynia do zmywarki i możesz do wieczora pobawić się, w co chcesz.

Wzruszyła ramionami. Wróciła do telefonu, a Konwalia zeskoczyła z krzesła, ewidentnie nieprzystosowanego dla małych dziewczynek i ruszyła w stronę wejściowych drzwi. Ubrała żółty sztormiak i kalosze w granatowe gwiazdki, które kupiła jej babcia. Miska zdążyła przechylić się na tyle, że migdałowe kropelki spadły na klapki mamy. Starła je rękawem kurtki i wyszła na zewnątrz, zatrzaskując za sobą drzwi.

Burza zdążyła już zmienić się w lekki deszcz kapiący małymi kropelkami, trochę przypominającymi mgłę. Z rynny dalej ciurkiem ciekła woda, niczym w zlewie, rozbijając się o kamienie na skalniaku. Konwalia bez najmniejszych wyrzutów sumienia ostrożnie położyła tam miskę z łyżką w środku. W końcu świat to jedna wielka zmywarka. Brud z naczyń i ulic dostanie się do wody, a dzięki temu łyżki i talerze będą czyste, a woda brudna. Tylko że w zmywarce mama wymienia wodę, a na świecie chyba nie ma nikogo, kto by o to zadbał. Potrzebowałby mnóstwo wody, a przecież już teraz nie ma jej wystarczająco, żeby wystarczała choćby do picia.

Tymczasem błoto pod stopami dziewczynki rozmiękło jeszcze bardziej. Brązowe grudki zakryły granatowe gwiazdki i ochlapały sztormiak, kiedy zaczęła biec przez podwórko do małej szopy na tyłach ogrodu. Otoczona sukulentami i  niskimi drzewkami (z wyjątkiem jednego, dużego platanu, na którym Konwalia z mamą zrobiły parę lat temu huśtawkę) w pewien sposób zlewała się z krajobrazem ogrodu. Dzisiaj, przez deszcz, była jeszcze bardziej niewidoczna. Konwalia musiała mrużyć oczy, żeby otworzyć małą zastawkę blokującą wejście do chatki. Pchnęła drzwiczki i schyliła głowę, by zmieścić się w wejściowym otworze. Kiedy razem z babcią ją budowały, miała pięć i pół roku. Od tego czasu musiało przybyć jej sporo centymetrów, zważywszy na to, że przez ten okres babcia musiała trzy razy zmieniać jej kalosze na większe.

Od progu powitał ją świergot ptaków. Trzepot skrzydełek kolibrów brzmiał jak szum odkurzacza. Zrobiła krok i trzy malusieńkie, błyszczące ptaszki otoczyły ją, świszcząc jej do ucha. Przywitała się z nimi. I z małym czarnym psem. I z jaszczurką. z dziwnym kotem o złotawym kolorze futra. Rzekotek nigdzie nie zauważyła. Kochają wilgoć, zawsze podczas deszczu chowają się w błocie lub nurkują w kałużach, więc tylko poklepała legowisko, które dla nich zrobiła. Nikt jej nigdy nie nauczył jak nazywają się siedliska płazów, ale słowo „legowisko” pasuje chyba do każdego gatunku.

Usiadła na drewnianym podeście i wciągnęła sobie kota na kolana. Kiedy był mały, podrapał ją kilka razy, ale później zaczęła przynosić mu smakołyki i głaskała go za uchem przez długie godziny. Nawet nadała mu imię: Złotko. Leżał teraz spokojnie, wystawiając do góry miękki brzuszek. Konwalia, zaczęła opowiadać Złotku o wielkiej zmywarce, kiedy nagle rozległo się niepewne pukanie do drzwi.

Położyła bezpiecznie kota i chwyciła biały patyk, który przyniosła tu w ostatnią sobotę. Mama nigdy nie puka, a babcia coraz rzadziej zjawia się w szopie, bo bolą ją kolana i coraz trudniej jej się schylać. A więc to normalne, że nie piszczała tak jak jej koleżanka z klasy, kiedy położyła na ich wspólnej ławce pająka, którego znalazła na boisku, tylko zmarszczyła brwi i ścisnęła patyk w obie dłonie. Otworzyła je jednym szarpnięciem, pociągając je do siebie. Kiedy w środku pojawiła się rozczochrana czupryna, wystająca spod zielonej czapki, nie wahała się ani chwili: poczekała aż do czupryny dołączą ręce i reszta ciała, po czym zdzieliła chłopca białym kijem, odłamując jego końcówkę.

Chłopiec odskoczył, łapiąc się za czubek zielonej czapki. Jego kostka zahaczyła o framugę, stopa ujechała na błocie i po drugiej stronie drzwi rozległ się huk.

Konwalia założyła ręce na piersi i zadarła podbródek. Udało jej się powalić napastnika. Teraz pora, aby dać mu szansę wytłumaczyć, co tutaj robi. Właściwie to nie miewała często gości reprezentujących jej własny gatunek, więc ciekawiło ją, czego ten chłopiec tutaj szuka. Śmiałym krokiem wymaszerowała z szopy, oczywiście biorąc ze sobą biały patyk.

Na jej widok chłopiec znieruchomiał i podniósł się do pozycji siedzącej.   Z jakiegoś powodu ( Konwalia nie wiedziała z jakiego, ale wyglądał strasznie głupio ) trzymał się kurczowo za czoło. Między jego palcami widać było czerwony ślad, odznaczający się na bladej skórze. Całe ubranie, włącznie z zieloną czapką, uwalane było błotem. Mama Konwalii na pewno by je wyrzuciła, brzydzą ją wielkie, oślizgłe plamy.

– Kim jesteś? – rzuciła Konwalia, machając patykiem.

Chłopiec jęknął, odsuwając się na czworakach jak najdalej od szopy.     Po chwili dotarło do niego, że bieganie na dwóch nogach, w dodatku przodem, jest bardziej efektywne niż niezborne miotanie się w błocie, więc odepchnął się od ziemi i niezgrabnie wstał. Ruszył w stronę domu, a Konwalia wystartowała z nim, bo nie zdążyła go jeszcze przesłuchać. Dogoniła go w trzech krokach i pociągnęła za koszulkę. Chłopiec krzyknął, wyrwał się i w najgorszym możliwym momencie, jaki tylko mógł sobie wybrać, wpadł na mamę.

Ona też krzyknęła, a potem chłopiec znów krzyknął, tym razem trochę ciszej. Kobieta chwyciła go za ramiona, a potem spojrzała na córkę. Jej szczęka tak mocno się zacisnęła, że Konwalia przestraszyła się o jej zęby.

– Co to ma znaczyć? – powiedziała patrząc na dzieci.  Chłopiec nic nie powiedział, ale spojrzał z przestrachem na dziewczynkę. Mama kucnęła i uśmiechnęła się do niego, cały czas gromiąc córkę spojrzeniem, co dało niezwykle przerażający efekt.

– Hobi, to moja córka, Konwalia. Jest w twoim wieku, od przyszłego tygodnia będziecie chodzić razem do szkoły.

Chłopiec przełknął ślinę.  Mama uśmiechnęła się do niego przepraszająco i zwróciła się w stronę dziewczynki.

– Nie tak traktujemy gości Konwalio, powinnaś pokazać Hobiemu ogród, a nie wytarzać go w błocie.

– Sam się wytarzał! – obruszyła się – Ja tylko uderzyłam go patykiem i zatrzymałam, zanim dotarłby do domu i zrobił komuś krzywdę.

Rysy kobiety zastygły. Konwalia wiedziała, że pod drgającą powieką mamy czai się czysta furia. Zapora spokoju powoli się kruszyła, a kropelki palącego gniewu powoli skapywały po nieruchomej twarzy. Tylko że absolutnie nie miała pojęcia, dlaczego gromiący wzrok spoczywa na niej, a nie na zielonej czapce.

– Hobi będzie tu przychodził dwa razy w tygodniu, po lekcjach. Jego mama zaczyna pracę później niż ja, więc nie może go odebrać na czas. Oczekuję, że będziesz uprzejma i wykorzystasz ten czas, gdy masz do dyspozycji towarzystwo przyjaciela.

Dziewczynka zlustrowała chłopca. Jak na razie nie zasługiwał nawet na rangę znajomego. W końcu go nie znała, wiedziała tylko, że ma na imię Hobi, jest mniej więcej jej wzrostu, ubiera się jak każdy ośmioletni chłopiec i ma najprawdopodobniej ciemnobrązowe włosy, ale trudno stwierdzić, bo większość ukrywa się pod czapką, a wystające kosmyki w większości pokryte są błotem.

„Przyjaciel”. Aż się wzdrygnęła. Spojrzała z przestrachem na mamę, ale ta powiedziała tylko bezgłośnie „łazienka”. Konwalia zamarła.

– Z góry przepraszam za to, co się stało. – powiedziała mama, zawracając się do Hobiego. – Myślę, że Konwalia wynagrodzi ci tę drobną wpadkę. Została wam przecież jeszcze godzinka na wspólną zabawę.

Dziewczynka zaczęła kręcić głową, mama uśmiechnęła się słodko, a chłopiec z przerażeniem patrzał jak oddala się coraz bardziej, aż zniknęła za drzwiami. Został sam z szaloną dziewczynką, która ani na chwilę nie odłożyła białego patyka. Stał zamurowany, kropelki wody w powietrzu nie pozwalały wyschnąć błotu na jego ubraniu.

Tymczasem Konwalia była załamana. Dwa dni w tygodniu z tym…intruzem?! Czy mama w ogóle wie, kim on jest? A co jeśli będzie przeszkadzał jej w codziennych badaniach i eksperymentach? Poczuła się dotknięta jej ignorancją w tym temacie. Na szczęście babcia będzie wieczorem w domu, na pewno nie zgodzi się na coś takiego, w końcu jest najmądrzejsza na świecie. Ta myśl odrobinę ją pocieszyła.

– No cóż, myślę, że pokażę ci łazienkę. – Powiedziała rzeczowo w stronę chłopca.

– Jesteś obcy, możesz iść za mną, ale zachowaj dystans. Myślę, że metr wystarczy.

Nigdy wcześniej nie widziała, żeby ktoś tak entuzjastycznie kiwał głową.