Ostatni oddech Chicago część III
Marta Pokluda

26 listopada, dzień 988 Kuchenny zegar wybił godzinę 6:00 rano. Gęsta mgła rozlewała się między nieoświetlonymi jeszcze przez promienie jesiennego słońca budynkami i wkradała się przez otwarte okna do zniszczonych pomieszczeń. W oddali widać było klucz czarnych ptaków przemykających między wieżowcami. Kierując się w stronę opuszczonego szpitala, który od kilkunastu dni był miejscem jej badań, Jolene spojrzała w stronę unowocześnionego kościoła. Jego dwie, brązowe, strzeliste wieże pięły się ku niebu, jakby starały się go dosięgnąć i sprowadzić wszystkich zmarłych na ziemię. W jego kolorowych witrażach, Jolene ujrzała byłego męża. Aaron Reagan ukazał się jej w swoim granatowym, ślubnym garniturze; patrzył na nią tym samym wzrokiem, jakim obdarzał ją 6 lat temu ­ podczas ich ceremonii ślubnej i 2 lata temu ­ podczas pogrzebu ich syna, gdy dodawał swojej już byłej żonie otuchy. Po chwili wyobrażenie Aarona zniknęło sprzed oczu Jolene, a z nim spojrzenie dające nadzieję na lepsze dni. Jolene otrząsnęła się. “Jest dokładnie tak jak wtedy…” ­ pomyślała jednocześnie przechodząc na drugą stronę ulicy. “Ta mgła, te ptaki…” ­ dodała z przerażeniem.

Po chwili przekroczyła skrzypiące drzwi szpitala i udała się do sali operacyjnej, gdzie wczoraj zostawiła wszystkie
dokumenty i prawie gotową szczepionkę. Położyła torbę na ziemi i wzięła w swoje ręce przezroczystą fiolkę. Skierowała ją ku świecącej nad nią lampie i potrząsnęła nią. ­ Moja szczepionka. ­ wyszeptała przelewając zawartość fiolki do strzykawki. Przyłożyła igłę do ręki i przycisnęła ją. Chciała poczuć ukłucie igły, chciała poczuć ciecz wlewającą się do jej ciała. Zamknęła oczy, chcąc przypomnieć sobie ostatnie dni jakie spędziła z synem, ostatni dzień kiedy widziała Aarona, ostatni dzień kiedy świat był normalny. Po chwili wyjęła igłę ze swojego ramienia i wyrzuciła strzykawkę do kosza, a ranę zakleiła plastrem. W lustrze, które wisiało na ścianie obok niej spostrzegła siebie ­ swoje nieułożone włosy wystające zza wyblakłego lekarskiego stroju ochronnego i zużyte buty. Wiedziała, że czynność, którą przed chwilą wykonała może mieć przełomowe znaczenie dla żywych jeszcze ludzi, ale nie potrafiła tego poczuć. Patrzyła tylko na swoje lustrzane odbicie skupiając się nad tym ile poświęciła dla ratowania… obcych ludzi. Bolał ją fakt, że nie mogła uratować najbliższych. Wyjęła z plecaka dyktafon i kładąc go na stole przycisnęła czerwony guzik włączający nagrywanie.

“Jest 26 listopada 2049 roku. Znajduję się w budynku St Joseph Hospital. Nazywam się Jolene Mitchell, jestem Przewodniczącą Komisji ds. Szczepień i Leków WHO. Zostałam powołana na to stanowisko w 2042 roku ­ 4 lata przed godziną zero. Udało mi się opatentować szczepionkę przeciwko Marburgowi 2. Straciłam syna, rodziców i dziadków. Mój współpracownik nie żyje od 9 dni, nie mam kontaktu z moim byłym mężem. Patrząc na to, że miasta są otoczone murami,
a komunikacja radiowa nie funkcjonuje poprawnie, nie wiem nawet czy żyje. W Chicago zostało już niewielu mieszkańców o zdrowych zmysłach. Większość nie żyje, część popadła w depresję, część od czasu do czasu próbuje szaleńczo wydostać się z miasta. Bezmyślnie wjeżdżają w mur lub zostają rozstrzelani przez bezlitosne wojsko. Poświęcam wszystko dla tej szczepionki. Żyję tylko dzięki lekowi, który WHO wyprodukowało w tajemnicy przed ludźmi rok temu. Nie wiem ile zostało mi czasu. Jutro wsiadam w samochód i jadę dostarczyć szczepionki do Waszyngtonu. Nie wiem nawet czy ktoś ma pojęcie o tym, że jest osoba, która pracuje nad produktem będącym ratunkiem dla ludzkości. Robię to dla syna; gdy kiedyś się z nim spotkam opowiem mu, że udało mi się uratować wszystkich potrzebujących. Gdyby tu był, robiłby to ze mną ­ z dumą. (wdech, wydech) Będę musiała przedostać się przez bramę. “

Ponownie nacisnęła czerwony guzik i schowała dyktafon do plecaka. Wyszła ze szpitala i skierowała się szybkim krokiem w stronę mieszkania w celu spakowania najpotrzebniejszych rzeczy na jutrzejszą podróż. Słońce nie chciało wychylić się zza porannej mgły. Pozostawało uwięzione gdzieś między nią a burzowymi chmurami zbierającymi się nad miastem. Zza rogu rozległ się głos skamlającego psa, gdzieś w oddali, donośnym głosem swą obecność zaznaczyły kruki. Kobieta przyspieszyła kroku i udała się w stronę mieszkania.

***
piątek, 27 listopada, dzień 989 ­ Gdzie jest Diatlov? Macie jakieś nowe informacje? ­ Wyszedł Zachodnim Skrzydłem Centrali trzy tygodnie temu. Straciliśmy łączność po 8 dniach. Nie mamy żadnych dobrych wieści. Proszę Pana, on nie może być niewinny. ­ To wszystko przestaje mi się podobać. Znajdźcie go jak najszybciej. ­ odparł Aaron Reagan nerwowo stukając długopisem o szklane biurko. ­ Dziękuję, możesz odejść. Asystent spuścił głowę i pospiesznie
wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Aaron odniósł się z krzesła i podszedł do okna wkładając ręce do głębokiej kieszeni spodni. Nie mógł przestać myśleć o zniknięciu Diatlova. Mężczyzna zagrażał bezpieczeństwu WHO, szczególnie
ze względu na to, że od jakiegoś czasu miał dostęp do prawie wszystkich dokumentów medycznych. ­ Wiedziałem, że nie można mu ufać. powiedział w myślach Aaron energicznie odsuwając się od okien.

***
Jolene spakowała plecak i upewniła się, że do jednej z jego kieszeni włożyła dyktafon, dokumentację medyczną i pustą fiolkę po leku. Miała jeszcze chwilę czasu do planowanej godziny odjazdu. Kładąc plecak na podłodze spostrzegła pod stołem roztrzaskany telefon i delikatnie go podniosła. “Musiał należeć do Matta. Może znajdę w nim dodatkowe informacje o szczepionce i tym dziwnym leku” ­ pomyślała jednocześnie włączając urządzenie.

***
Aaron udał się w stronę brązowej, błyszczącej kanapy, lecz zanim zdążył na niej usiąść, drzwi do jego gabinetu otworzyły się energicznie. Widocznie zaaferowany asystent stanął przed Aaronem i zaczął gestykulować. ­ Tylko spokojnie Jason. Przejdź do rzeczy. I nie wymachuj tak tymi rękami. Zwariuję kiedyś przez ciebie. ­ wrzasnął Reagan
mierząc asystenta groźnym wzrokiem ­ Wiemy gdzie jest. ­ Kto? ­ Diatlov. Namierzyliśmy jego telefon. ­ Jeszcze przed chwilą mówiliście, że nie potraficie tego zrobić. Wyjaśni mi ktoś co się tutaj dzieje? Jesteście zupełnie niekompetentni. ­ odparł Reagan wbijając swój wzrok w rozmówcę. ­ Ktoś musiał majstrować przy telefonie. Nie wiemy kto to jest, ale musi to być jakiś jego wspólnik. Panie Dyrektorze Generalny ­ odchrząknął Jason ­ z laboratorium zniknęła fiolka z lekiem AR­737. ­ dodał po chwili przerwy z wyraźnym niepokojem w głosie. ­ Tylko Diatlov i kilkoro członków personelu miał do niego dostęp w ostatnim czasie. Aaron podszedł do komputera leżącego na biurku i wpisał usłyszany numer do bazy danych Centrali WHO. Gdy otworzył odpowiedni plik, zastygł w bezruchu.. ­ Mój Boże…
wyszeptał patrząc ze zdumieniem na dokument, który wyświetlił. Czuł jak blednie, powoli tracił panowanie nad swoimi kończynami, zaczęło mu się kręcić w głowie. ­ Panie Dyrektorze… ­ Nie. Zajmijcie się nim natychmiast ­ nikt nie może wiedzieć o istnieniu leku. Gdzie jest Diatlov? Pytam ­ GDZIE?! ­ 875 North Michigan Avenue. ­ John Hancock Center…
­Zgadza się, przed chwilą złapaliśmy sygnał, tak w zasadzie to… ­ JOLENE! Aaron zerwał się z miejsca. Natychmiast wyjął z teczki pendrive’a i skopiował dane z laptopa. W biegu chwycił swoją kurtkę wiszącą na wieszaku przy drzwiach, nałożył czapkę i zamaszystym ruchem otworzył drzwi swojego gabinetu. Po chwili, odjechał swoim Mercedesem spod siedziby WHO z piskiem opon, kierując się w stronę lotniska wojskowego.